wtorek, 5 maja 2009

A jak już będziemy mieć mieszkanie, to wtedy co?

Rachunki, rachunki, rachunki...
Taki na przykład rachunek za prąd. Niby prosta sprawa - przychodzi, my go bierzemy, zanosimy do odpowiedniego okienka i opłacamy. Normalnie jak w bajce, jak w jakimś idealnym, naoliwionym mechanizmie. No po prostu żyć i nie umierać. Tylko, czy aby na pewno?

Jakiś czas temu, przy okazji jednej z podwyżek cen energii elektrycznej trafił się nam taki interesujący artykuł: Dostałeś rachunek za prąd to zobacz za co naprawdę płacisz. Po jego lekturze można stwierdzić, że to co popularnie nazywamy rachunkiem za prąd, tak naprawdę z prądem ma mniej wspólnego niż myśleliśmy.

Z tytułu posta można by wywnioskować, że w tej chwili nie mamy tej wątpliwej przyjemności opłacania rachunku za prąd i czekamy z możliwością skorzystania z niej aż do chwili nabycia mieszkania. Otóż nic bardziej mylnego. Tak się składa, że obecna umowa wynajmu lokalu, w którym zamieszkujemy nakłada na nas obowiązek uiszczania takich właśnie opłat. Tak się złożyło, że kilka dni temu dostaliśmy nowe rozliczenie za poprzednie pół roku i przy tej okazji obejrzeliśmy dokładnie fakturę wystawioną przez naszego dostawcę energii. I co? Rzeczywiście, to co wcześniej wyczytaliśmy z powyższego artykułu jest prawdą. Na fakturze osobno wymienione są pozycje:
  • Energia elektryczna
  • Opłata jakościowa
  • Opłata dystrybucyjna zmienna
  • Opłata przejściowa
  • Opłata dystrybucyjna stała
  • Opłata abonamentowa

Na dodatek, po podliczeniu sum dla poszczególnych miesięcy okazało się, że energia elektryczna to tak naprawdę zaledwie 49,1% kwoty, którą za cały ten okres zapłaciliśmy. A reszta? Reszta to właśnie opłaty. Najśmieszniejsza z nich to opłata jakościowa, która w naszym wypadku to trochę ponad 2 złote miesięcznie. Jest to "opłata zmienna, która pokrywa koszty utrzymania równowagi systemu elektroenergetycznego". Aż strach pomyśleć o jaką równowagę tu chodzi, może ta równowaga jest bardzo istotna i jej zaburzenie mogłoby wywołać jakąś katastrofalną reakcję łańcuchową? W takiej sytuacji te 2 złote, to chyba nie jest wygórowana cena.

Tymczasem liczyliśmy dalej i wyszło nam, że zużywamy 168,8 kilowatogodzin energii elektrycznej miesięcznie i to w miesiącach zimowych, o ile można je tak nazwać. Czy to dużo, czy mało? Jeżeli policzymy, że jest to tyle, co zużyłyby 4 żarówki 60 watowe, działając dzień i noc przez miesiąc, to wygląda na to, że mało. Dodatkowo, według tego źródła przeciętna czteroosobowa rodzina zużywa 4500 kilowatogodzin energii elektrycznej rocznie, podczas gdy nasza czteroosobowa rodzinka zaledwie odrobinę ponad 2000. Może to dlatego, że czteroosobową rodziną zostaliśmy stosunkowo niedawno, choć prawda jest taka, że przy malutkim dzidziusiu jednak częściej robi się pranie. Nawiasem pisząc, w powyższym artykule jest kilka porad, jak zrobić aby tej energii zużywać jeszcze mniej.

Wychodzi na to, że i bez szczególnego oszczędzania (no może poza tym, że nie mamy telewizora, choć z drugiej strony używamy nie najnowszej a co za tym idzie zapewne niezbyt energooszczędnej kuchni elektrycznej) nie zużywamy dużo energii a moglibyśmy zużywać jeszcze mniej, gdybyśmy nie prali, nie gotowali i siedzieli po ciemku. Wniosek jest taki, że mamy jeszcze jakieś pewne pole do manewru. A na razie nie pozostaje nam nic innego jak wziąć rachunek, zanieść go w odpowiednie miejsce i zrobić z nim to co należy.

Ciekawe jak to wygląda u Was? Czytaliście kiedyś swoje faktury? Zastanawialiście się za co tak naprawdę płacicie? Czy Wy też zużywacie tak zadziwiająco mało prądu i płacicie tak dużo dziwnych opłat?